26 sie 2015

Skuteczne (a czasami tylko zabawne) domowe sposoby dbania o urodę





We wtorek, kompletnie załamana pourlopowym  stanem moich włosów, ruszyłam w stronę lodówki. Nie kierowała mną żadna kulinarna pokusa, nie zachomikowałam sobie w jej czeluściach smakołyków na chandrę i zły dzień. Postanowiłam natomiast skorzystać ze znanego od lat specyfiku ratującego przesuszone i osłabione włosy jakim jest maska z żółtka jaja i oliwy  z oliwek. Przed laty skorzystałam już raz  z tej domowej i w pełni naturalnej maski, nieopatrznie fundując sobie na koniec jajecznicę we włosach. Tym razem - nauczona doświadczeniem- włosy  spłukałam  chłodniejsza wodą, i voila. Różnica wyczuwalna od zaraz. Włosy pięknie lśniące, miękkie, jakieś takie inne. Najmilszym zaskoczeniem zaś było to, że efekt utrzymał się nawet po kolejnym myciu, co pozwala mi sądzić, że włosy rzeczywiście doświadczyły jakiegoś odżywienia. 

Zaczęłam zastanawiać się nad tym dlaczego tak rzadko sięgam po  rozwiązania typu: domowa maseczka, peeling, odżywka na włosy. To sposoby znane mi od lat, praktykowane niejednokrotnie przez moją mamę, a nawet przeze mnie w przeszłości. Gdy ostatnio moja siostra zrobiła sobie maseczkę do twarzy na bazie drożdży,  przypomniałam sobie jak dawniej lubiłam je podjadać, robiąc taką maseczkę dla siebie ( na serio nie mogę oprzeć się świeżym drożdżom). Jedną z zabawniejszych rodzinnych opowieści jest ta o tym jak mama wystraszyła malutką Zuzię swoim licem wysmarowanym rozgniecionymi truskawkami. Cóż, okazuje się że domowe sposoby na dbanie o urodę mogą mieć traumatyczne dla innych skutki uboczne :)

Pamiętam też, że mama w swoich niezliczonych zeszytach z powklejanymi przepisami kulinarnymi wyrwanymi z czasopism, miała też takie na domowe maseczki czy toniki. Ocet jabłkowy rozcieńczony ileś tam razy - świetny do buzi. Płatki owsiane jako peeling, napar z pokrzywy do płukania włosów. No i która z nas w wieku nastoletnim nie obkładała się z każdej strony plastrami ogórka? Rozjaśniającymi wszystko co trzeba rozjaśnić.  

Przypomniała mi się nawet urodowa porada z Bravo Girl  (czytanego przeze mnie namiętnie w latach 90-tych) dotycząca oczyszczania porów nosa za pomocą... taśmy bezbarwnej. To mogłoby podchodzić pod kategorie najdziwniejszych domowych sposób dbania o urodę - wespół z rozprawianiem się z cellulitem za pomocą rury od  odkurzacza.

Dajecie czasem szansę tym domowym sposobom rodem z kuchni czy warzywniaka? Może znacie godne polecenia strony z takimi właśnie recepturami. Generalnie to można nałożyć sobie na buzię chyba wszystko, ale  chodzi o to, żeby rzeczywiście działało.

p.s. może  ktoś podzieli się  czymś  z kategorii "zabawne"? :)

Marta 

25 sie 2015

"Szczygieł"




W swoich pomysłach czy planach na lato podzieliłam się z Wami tym dotyczącym  przeczytania "Szczygła". Już od bardzo, bardzo dawna nie jestem na bieżąco z książkowymi publikacjami. Po napisaniu tego zdania zadałam sobie pytanie, czy w ogóle kiedyś byłam :). W każdym razie sporą przyjemność stanowiło dla mnie zawsze wertowanie wydawniczych nowości w księgarni, czy też czytanie na ten temat w czasopismach i internetowych portalach. I choć tak naprawdę rzadko właśnie po nie sięgam, lubię wiedzieć co w trawie piszczy.  Tym razem stało się inaczej. Zapowiedzi i recenzje "Szczygła",  okraszone hasłami że to najważniejsza powieść dekady, zrobiły swoje. Postanowiłam, że przeczytam tą książkę szybko, właśnie teraz kiedy wciąż jest gorąca nowością. Tak po prostu. 

Nigdy nie przerażały mnie grube książki,  nie jestem typem nabijającym  swoje czytelnicze statystyki publikacjami o broszurkowych wymiarach. Bliżej mi w stronę myślenia, że jak coś jest  poważnych kalibrów (czytaj:cegła) to musi być tam zawarta cała mądrość świata i coś więcej, chociaż doskonale wiem, że to nie jest prawda :) Biorąc do ręki "Szczygła" nie sposób nie zarejestrować jednak, że to dosłownie gruba sprawa. Ponad 800 stron może niektórych skutecznie zniechęcić. 

Najdziwniejsze jest dla mnie jednak to uczucie przywiązania do bohatera i chęć poznania jego dalszych losów ( na początku wcale tak się nie zapowiadało). Theo przerywa swoją narrację w punkcie, w którym ja kompletnie nie czuję na to zgody. Rzadko tak mam, że trudno mi jest rozstać się z bohaterem  powieści. W tym przypadku czuję to bardzo mocno. To chyba właśnie jest siłą tej książki - kończysz czytać tą przegrubaśną cegłę, a z tyłu głowy czai się myśl: chcę więcej. Zaczynasz fantazjować o tomie drugim, szukasz miejsc w których autorka zostawiła sobie uchyloną furtkę. Ta opowieść cały czas pracuje w tobie, chociaż  na półce czeka coś nowego do poczytania. I chcę kolejnych stu albo nawet i dwustu stron, chcę hepiendu (ale ja go zawsze chcę).  Bo choć Theo w swoim życiu robi masę głupot, faszeruje się narkotykami, do gardła  strumieniami leje wódkę, nie sposób go nie polubić. To dla mnie nowe uczucie - polubić bohatera-narkomana. Ja z reguły tego typu bohaterów wręcz nie trawię.



Wcale się nie zdziwię, jeśli za  kilkadziesiąt lat będą o nie pisać tak jak o "Grze w klasy" Cortazara. Kultowa powieść młodych ludzi, rzecz o poszukiwania sensu w życiu, składania swoich puzzli w całość. Chociaż Theo ich tak do końca nie poskładał, a przez x lat kierowała nim głównie  autodestrukcja. Poczucie winy, zagubienie i lęk tłumione silnymi narkotykami i alkoholem. Poszukiwanie bezpiecznego miejsca, przystani w której będzie po prostu akceptowany i lubiany. Odkrywanie spokoju w pasji wymagającej skupienia i dokładności. I ludzie - przypadkowo spotkani w miejscu publicznym, z którymi los złączył Theo na całe lata. Lub straceni z oczu po drodze życia, wparowujący do niego ponownie  z impetem bomby atomowej.

Nie mogę oprzeć się refleksji, że alternatywna historia życia Theo byłaby pełna sukcesów, prestiżowych uczelni, spełnionej miłości. A jest ciągła goryczka.

W tym roku to chyba najgłośniejsza powieść, najchętniej  polecana i zachwalana. Dokładam swoją cegiełkę i zaświadczam, że warto.

I stwierdzam, że kompletnie nie potrafię pisać recenzji :)

Kto z Was już  czytał "Szczygła"?

Kto planuje?


Marta






21 sie 2015

Jak zaczynać nie tylko w poniedziałki





Jest spore prawdopodobieństwo, że gdy teraz czytasz ten tekst, jest piątek rano , a Ty opieprzasz się w pracy. Wprawdzie zmaterializowałaś się cała i zdrowa  na  swoim mniej lub bardziej wygodnym krześle, przyjmując pozycję ciała zgodną z zasadami BHP,  w sferze duchowej błądzisz jednak w zaświatach, oddając się frapującym rozważaniom o niebieskich migdałach (czytaj: opieprzasz się w pracy). 

Kawa ci stygnie, owsianka wysycha na wiór w tych sierpniowych upałach. Praca pali ci się w rekach, ale tak bardziej w poniedziałek. W piątek to nawet nie warto czegokolwiek zaczynać...

Żartuję :) Wcale nie chcę  zgłębiać   przedpołudniowych i do tego piątkowych rytuałów rodaczek i rodaków. Mam w ogóle wątpliwości, czy jest sens  wierzyć statystykom w tych sprawach? Chyba że sprawa się tyczy statystyk ruchu jaki odnotowuje w piątki przed południem  na swoich stronach facebook i instagram :)

A tak na serio serio - ja  tylko zastanawiam się, jak to jest z tymi piątkami i z zaczynaniem. 

Przeanalizujmy to zatem.

Dieta? Wiadomo, najlepiej zaczynać  od poniedziałku ;)

Szukanie nowej pracy - to też  najlepiej w  poniedziałek ;)

Ćwiczenia -  wydaje się, że w weekend, ale realny jest poniedziałek ( halo, kto ćwiczy po sobotnim grillu na działce?) 

Wkuwanie słówek z obcego języka - poniedziałek. 


Łapię się czasami na myśli, że jak już coś rozpoczynać to najlepiej  od początku miesiąca albo przynajmniej od poniedziałku. 

Poniedziałek to taki świeżutki, nowiutki start. Dzień zdawałoby się nieskalany wcześniejszymi niepowodzeniami, nieobciążony ubiegłotygodniowym lenistwem, idealny na porządki w życiu,  na grube sprawy, wyzwania, zmiany. Przy poniedziałku jakoś prędzej niż w piątek czy w sobotę. Jest power, jest motywacja, jest zapal. 

Szczególnie mocno czujesz to w piątek i w sobotę. W niedzielę jest to  wręcz kulminacja. Siły, motywacji, planów.

Ale...
Czemuż by nie od teraz, nie od zaraz? 

Pewnie nie wszystko da się już, na łapu-capu jak zwykło się mawiać. Pewnie czasami trzeba wcześniej się przygotować, coś kupić, zorganizować, przemyśleć. Przesunąć dedlajna na rozpoczęcie tej misji na ten przysłowiowy poniedziałek.

Jestem przekonana, że czasami tak się właśnie zdarza. 

Czasami. 

W wielu sytuacjach jest to jednak tylko i wyłącznie wstrętna wymówka. Taka niby-łata na wielką dziurę w motywacji. Przyklejasz ten poniedziałek,  a w poniedziałek dupa i tak  blada.  

Dlatego najlepiej zaczynać od razu, tak szybko jak tylko się da.   

Chcesz tej diety - nie czekaj na poniedziałek, tylko już dziś wieczorem wprowadź słynne "nż" czy "jp"  i przestań  wszystkim na około tłumaczyć, że czekolada to kopalnia magnezu i tak dalej.

Słówka?  Ściągnij na komórkę jakieś podcasty i słuchaj choćby teraz.  

Odwlekanie nie załatwia sprawy. "Poniedziałek" to tylko taki poloplaster na dziurę motywacji. Słabo  klei. Nie raz sprawdzałam. 

A jak u Was?  Lubicie zaczynać w poniedziałki? 

Czy dzień tygodnia ma dla Was znaczenie?

I czy kiedykolwiek zaczęliście coś od teraz  i zadziałało? 

U mnie zadziałało z bieganiem i z podcastami. To nie był poniedziałek  :)

Marta

p.s. dziś zdjęcie z Jest Rudo




18 sie 2015

Rozkładam na czynniki pierwsze bieszczadzkiego naleśnika giganta.






Oficjalnie wychodzę ze strefy urlopu, licząc na miękkie lądowanie w pracy. Grozić mi może delikatna powakacyjna nostalgia, z pewnością też nasilą się u mnie wczesne objawy wypatrywania jesieni. Przez jakiś czas możecie spodziewać się jeszcze  u mnie pourlopowych flashbacków. Dzisiaj jeden z nich. 

Naleśnik. Nie byle jaki naleśnik bo słynny bieszczadzki  naleśnik - gigant z borówkami.

Jedliście podczas pobytu w Bieszczadach? 

Jeśli nie - szybko nadrabiajcie. 

Z wetlińskiej Chaty Wędrowca, do której trafiliśmy bardzo głodni, wprost ze szlaku w ubiegły czwartek. Pierwszy raz spróbowaliśmy  kilka lat temu i wtedy  było go nam tak cholernie mało! We wspomnieniach wybudowaliśmy mu zatem coś na kształt  ołtarzyka,  czcząc jego boski smak i wielką kupę soczystych borówek, którą był posypany. Chociaż Bieszczady leżą o  przysłowiowy rzut beretem od naszych rodzinnych stron, nie było nam po drodze na tego naleśnika od tamtego czasu. Ale, ale... nie bylibyśmy sobą, nie próbując w międzyczasie rozłożyć na czynniki pierwsze składników tego boskiego dania ( którego nazwa, wygląd i receptura są zastrzeżone).  Rzecz jasna, najtrudniej sprawa się ma z ciastem. Na samym początku  uznaliśmy, że  jest ono czymś pomiędzy naleśnikiem a racuchem, nie będąc tak naprawdę w stu procentach ani jednym ani drugim. Wiem, brzmi dziwacznie :)    W ubiegłym roku wydawało się nam, że jesteśmy o krok od rozpoznania jego składu. Oświeciło nas u Madziarów - tam  spróbowaliśmy   ich tradycyjnych placków- langoszy, które swoim smakiem przypomniały nam o naleśniku gigancie. Byliśmy prawie pewni, że to mamy. Tajemnica naleśnika giganta złamana ( langosze smaży się na głębokim tłuszczu,   jest to drożdżowe ciasto z dodatkiem  gotowanych ziemniaków). 

Niestety, chyba  jednak oszukała nas trochę pamięć :)  

Receptura naleśnika  znowu stoi pod znakiem zapytania, bo tegoroczne spotkanie z tym gigantem pozostawiło sporo wątpliwości. To chyba jednak nie jest ciasto jak na langosze. Tomek rzucił hasło, że może parzone jak na ptysie... Dla mnie to już jakaś czarna magia... 

Historia rozkminiania składu jest zatem długa i zawiła, rzekłabym nawet z przymrużeniem oka, że  międzynarodowa.  A naleśnika-giganta w wersji domowej jak nie było, tak nie ma. 

Chodziło  tak  kiedyś za Wami uparcie jakieś danie? Coś zjedzonego wiele lat temu, być może jeden jedyny raz. Smak, który próbowaliście potem odtworzyć? Danie - niby nic niezwykłego, z dobrze znanych składników, wydawałoby się - prosta sprawa do ugotowania w domu. A tu figa z makiem.  

Czekam na jakieś podpowiedzi - kto pomoże rozszyfrować mi tajemną recepturę giganta?   

Marta





11 sie 2015

Dlaczego warto zwiedzić skansen w Sanoku



skansen w sanoku




Pewnie w każdej części Polski, bez względu na to gdzie kto mieszka, tuż za rogiem można znaleźć prawdziwe turystyczne perełki. Miejsca niezwykłe z różnego powodu - tamtejszej architektury, historii, czy po prostu przyrody.  Zabawne, ale tak zwanym tubylcom często wydają się one takie...zwykłe, tymczasem ludzie z innych części Polski (a nawet zagranicy)  specjalnie przyjeżdżają by je zobaczyć, spędzić w nich trochę czasu, pozwiedzać.
  
Cóż, bywa że przyzwyczajanie robi swoje i zmienia naszą percepcje miejsc niezwyczajnych  w coś pospolitego, codziennego.

Jedno z takich miejsc to skansen w Sanoku, do wczoraj uznawany przeze mnie jako destynacja średnio interesująca. Omijany szerokim łukiem, odwiedzony tylko raz w szkole podstawowej sto lat temu. Okazało się, że musiałam mocno zrewidować swoje przekonania na ten temat, a dzisiejszy tekst jest moją reklamą tego miejsca. 

Ale od początku, jak w ogóle znaleźliśmy się w tym skansenie skoro wydawał się nam obydwojgu średnio ciekawy? 

Zachęciło nas to, że w poniedziałki do 11 wejścia są darmowe (moja  siostra mówi, że  odezwali się w nas typowi  Janusz i Grażyna :).  Ceny  biletów normalnych  generalnie nie są szczególnie wysokie ( 14 zl bilet dla dorosłych),  a stosunek ceny do tego co można zobaczyć jest świetny. Wczoraj tego nie wiedziałam, dzisiaj już wiem, że warto wydać tą kwotę, ale dla osób nieprzekonanych do wydawania pieniędzy na zwiedzanie  tego typu miejsc ta informacja może  być interesująca.

Ciekawie jest już od początku, gdyż kasa i wejście główne   znajdują się w pięknej starej willi, przeniesionej z miasta na teren parku. Parę kroków dalej  znajdziecie zrekonstruowany galicyjski rynek, z budynkami przeniesiony z różnych bliższych  i dalszych Sanokowi miejscowości, w których pokazano tradycyjną aptekę, zakład szewski, piekarnię, gospodę, czy pocztę. Na ryneczku spokojnie można spędzić  godzinę, niespiesznie podziwiając dekoracje wewnątrz budynków. My rozpływaliśmy się nad pięknymi tkanymi kilimami na ścianach i podłogach, drewnianych łóżkach z rzeźbionymi zagłówkami, stylowych krzesłach i drewnianych skrzyniach i kufrach. Niejedna miłośniczka stylu skandynawskiego we wnętrzach przygarnęłaby stamtąd coś do swojego mieszkania.  W piekarni można posilić się np. tradycyjnym prozaikiem, który smakiem wprawdzie  ustępuje trochę  tym domowym, ale i tak warto go spróbować. 

A dalej - mityczna, polska wieś. Taka jakiej już prawie nie ma, z pobielonymi chałupkami i ogrodami pełnymi kolorowych malw, dalii  i rumianków. Domy, odtwarzając  niewielkie wioseczki i osady tutejszych plemion ( Dolinian, Łemków, Bojków i pozostałych przeze mnie niezapamiętanych), usytuowane są na rozległym terenie parku, który jest największym tego typu w Polsce. I choć dla mieszkańców Podkarpacia takie widoki nie są czymś zupełnie niespotykanym, to dla turystów z innych części kraju z pewnością będą. Jest bardzo malowniczo, sielsko, rustykalnie. Budynki mieszkalne i gospodarcze ( stajnie, stodoły) oraz cerkwie i kościoły w otoczeniu majestatycznych starych dębów i lip i  rozległych łąk. Można spacerować i spacerować - powoli, niespiesznie, zaglądając do wnętrza chat, przysiadając pod płotem czy murkiem, wąchając słodko pachnące malwy. Relaks gwarantowany. Nawet w upały da się przetrwać, gdyż spora część parku porośnięta jest lasem.  

Trochę taki spacer sentymentalny - co rusz wspominaliśmy  z Tomkiem wieś jaką sami jeszcze  pamiętamy. 

Marzą się nam czasem jakieś odlegle wojaże na koniec świata, a bywa tak że własnego podwórka jeszcze szczególnie dobrze nie eksplorowaliśmy, zostawiając to co bliskie nieokreślonej przyszłości. Uświadamiam sobie, jak wiele takich miejsc jeszcze przede mną, do zobaczenia - zarówno na rodzinnym Podkarpaciu, jak i na Śląsku, gdzie teraz mieszkam. 

A Wy w swoich okolicach macie takie perełki? Miejsca tuż pod nosem,  które odkryliście stosunkowo niedawno? 

Czy tylko ze mnie taka ignorantka? :)

Ciekawe czy  choćby jedną osobę zachęciłam do pospacerowania (czy też pozwiedzania) skansenu w Sanoku. W Bieszczady, które tak wielu ludzi wprost uwielbia, nie da się przyjechać inaczej  niż przez Sanok, warto pamiętać zatem, że atrakcją miasta jest nie tylko wystawa malarstwa Zbigniewa Beksińskiego.




skansen w sanoku

skansen w sanoku


Trzymajcie się!

 Marta


7 sie 2015

Lepsza wersja siebie




Naprawdę wiele, wiele lat temu ktoś napisał mi w świątecznym smsie z życzeniami, bym zawsze była taka jaka jestem i  nigdy się  nie  zmieniała. Po latach stwierdzam, że to  musiało chyba podchodzić pod kategorię  złorzeczenia  :)

Dzisiaj tak wielu chciałoby być lepszą wersją siebie.  Aktualny model nas samych co nieco niektórym nie pasuje i tęsknie wyczekują dnia, w którym wszystko będzie już u nich na swoim miejscu. Nie chodzi tylko o ciało, chociaż ono nadal plasuje się w czołówce  i wielu sądzi, że  jest go albo zbyt dużo (to częściej) albo zbyt mało (na serio tak też się zdarza). Chodzi też o realizowanie marzeń, o pasje, o sposób spędzania wolnego czasu, o umiejętności. Chcemy siebie szlifować i błyszczeć niczym brylant, chociaż proces ten częściej przypomina  heblowanie pełnej drzazg sosnowej deski za pomocą  gołej dupy.

Sama nie wiem skąd to skojarzenie, nie potrafię się go pozbyć :)

Pytanie za sto punktów. 
Jak często czerpiesz satysfakcje i radość z tego jaka/jaki jesteś teraz, w tym momencie swojego życia? W tej wersji aktualnej. Z tym co masz w głowie, z tym jak prezentuje się Twoje ciało, z tym co teraz potrafisz?

To punkt pierwszy i obowiązkowy w tym nieskończonym procesie samodoskonalenia. Nauczyć się doceniania samego siebie, niechby nawet pół drogi przed półmetkiem, w tej przydługiej trasie do lepszej wersji siebie.

Bo ta trasa może być na serio przydługa, może stać się takim życiowym maratonem, z wizją mety regularnie się  oddalającą. Zawsze przecież znajdzie się coś nie tak (szczególnie po trzydziestce gdy tak drastycznie spada ten cały metabolizm... dobrze, że z nim  apetyt na życie nie spada :)

Gdy natykam się  w internecie na zdjęcia niegdysiejszych piękności,  które walczą z zębem czasu u chirurgów, upodabniając się czasami do jakiś dziwnych człekopodobnych stworzeń, stwierdzam, że  jest wiele prawdy w powiedzeniu "lepsze bywa wrogiem dobrego". 
I wiecie co, nie cierpię tego sformułowania o byciu lepszą wersją siebie.   
Co wcale nie znaczy, że nie chciałabym  czegoś w sobie zmienić, czegoś rozwinąć, o czymś zapomnieć a czegoś innego się nauczyć. 

Słowo "lepsza" nasuwa jednak skojarzenia ze słowem "gorsza". Skoro lepsza wersja siebie wciąż przede mną, znaczy że ta aktualna jest...gorsza? 
Trudno uwierzyć mi w to, że ten sposób myślenia  towarzyszy szlifowaniu diamentów w brylanty. 

Mam przed oczami tylko tą sosnową dechę...



Marta







6 sie 2015

Ikeaholizm - w oczekiwaniu na nowy katalog





Ikea jest dobra na wszystko. Chcesz przepuścić trochę kasy? Ikea. Chcesz kupić parę pierdółek dla  poprawienia sobie humoru? Ikea. Chcesz zaczerpnąć trochę  inspiracji na wypadek tego remontu co ma być  w przyszłym roku? Ikea. Zastanawia cię co tam słychać we wzornictwie i dizajnie? Ikea.  Brak ci pomysłu na obiad? Ikea. Wypadałoby zabrać gdzieś  dziecko na weekendowa przejażdżkę ? Ikea. Randka? Czemu by nie Ikea? 


Ikea zaspokoi tak wiele Twoich potrzeb. Część z nich rzecz jasna sama w Tobie rozbudzi  - to podstępna mała frania.  A na samym, samiuteńkim końcu, po tych setkach metrów kwadratowych wodzenia na pokuszenie i na kredyt  - prawdziwa wisienka  na torcie. Przesławne hot-dogi zwane przeze mnie pieszczotliwie szitdogami. 


Powoli  nadchodzi ten dzień.  Zbliża się wielkimi, zamaszystymi  krokami. Dzień W Którym Dostępny Jest Nowy Katalog Ikei. Błogosławiony ten dzień dla wszystkich miłośników swojego mieszkania. Ależ to wkurzające jak na innym osiedlu kumpela już nowy katalog dawno  dostała, a na Twoje jeszcze z nimi nie doszli. Raz jeden katalogi szybciej zajechały do Tarnowskich Gór niż na moje, stare katowickie  osiedle oddalone od tego sklepu o kilometr. Prawdziwy skandal :) Skręcałam się z ciekawości co tam nowego Ikea zaproponuje konsumentom tak żądnym nowych rozwiązań dla swojego gniazdka. 


Jakkolwiek nie chciałabym się od niej oderwać- trudno mi znaleźć alternatywne rozwiązanie.  Nie wiem jak w innych miastach, ale w Katowicach sklepów z ładnymi meblami i dodatkami jak na lekarstwo. Agaty i BRW funkcjonują - a jakże. Stylistycznie mi z nimi jednak nie po drodze. Stylistycznie to Ikea mnie zaspokaja. A w kwestii oczekiwania na nowy katalog wcale nie przesadzam :) Cholernie lubię ten moment gdy już jest dostępny. W tym roku jestem go również bardzo ciekawa. Nie wiem dlaczego, ale jego wertowanie sprawia mi  przyjemność porównywalną do wertowanie grubaśnych katalogów  Quelle czy Bon Prixa w latach 90-tych.

Pamiętacie te katalogi? Bawiłyśmy się z siostrą w tak zwane "wybieranie" - z każdej strony  można było wybrać tylko jedną rzecz. Stron było chyba z 1000 wiec miałyśmy zajęcie na długie godziny.

Gdyby tak zabawa w wybieranie z katalogu  Ikei prowadziła do zmaterializowania się wskazanych rzeczy... Ach, ależ byłoby fajnie :)

A pod tym linkiem nowy katalog w wersji z USA. Enjoy :)

Marta



5 sie 2015

Wycieczka na Murano i Burano i moje wrażenia



Dzisiaj troszkę dłużej, o Murano i Burano plus kilka moich spostrzeżeń :)

Murano mnie nie zachwyciło. Może to ten niemiłosierny upał w godzinach okołopołudniowych, kiedy tam dotarliśmy. Może coś innego... Fakt,  jest urokliwie, ale mając niewiele czasu na zwiedzanie Wenecji i okolic można sobie zwyczajnie podarować.  Pragnienie chwycenia krztyny cienia wygrywało nawet z moją - zwykle bardzo silną motywacją do dreptania, gubienia się w zaułkach i uliczkach, poznawania nowych miejsc od podszewki. Dosyć szybko znaleźliśmy jakiś chłodny bar by wysączyć szybką kawkę, a następnie skierowaliśmy swoje kroki w stronę zabytkowego kościoła, w którym z ulgą przycupnęliśmy na dłuższą chwilę. Zachwyciłam się mozaikową posadzką z XII wieku. Odkąd na instagramie wpadł mi w oko profil #ihavethingswithfloors przyglądam się im z większą uwagą. Ta była zdecydowanie godna długiego  i bacznego studiowania :) Murano jest wysepką słynącą z manufaktur szkła o nazwie wywodzącej się od nazwy wyspy. Wyrobów z tegoż szkła jest tam mnóstwo na każdym kroku - począwszy od drobnych biżuteryjnych, na elementach wyposażenia wnętrz kończąc.  Fikuśne i wymyślne żyrandole pewnie znajdują swoich odbiorców, dla mnie jednak stanowią bardziej ciekawostkę z  dziedziny hand-made. 

Czy ktoś z Was był na Murano i ma pogląd podobny do mojego? :)

Jeszcze jedno - gdy w Wenecji tłumy, na Murano  spokój i luz na uliczkach.

Z Murano popłynęliśmy sobie na Burano. Tego dnia korzystaliśmy z 24 godzinnego biletu na vaporetto - czyli tramwaj wodny. Za 20 euro przez  cały dzień można sobie pływać wzdłuż i wszerz całej laguny, zwiedzając w ten sposób Wenecję i okoliczne wysepki. To zdecydowanie dobrze wydane pieniądze, gdyż ten sposób zwiedzania okolicy jest  bardzo przyjemny. Pozwala też spojrzeć na życie mieszkańców z innej perspektywy,  kiedy to sjestują sobie (chyba wymyśliłam ten czasownik :) na swoich elegancki łódkach, z dziećmi i psami na pokładzie. Linii vaporetto jest całe mnóstwo, a niektóre rejsy trwają dosyć długo (np. na Murano ponad 40 minut). Oczywiście łodzie są  dosyć zatłoczone i i trzeba nie lada gimnastyki, aby stanąć sobie w  dobrym miejscu by móc podziwiać widoki i robić zdjęcia. 

Burano skradło moje serce od samego początku, chociaż spędziliśmy tam ledwie kilka godzin. Było równie upalnie jak wcześniej, jednak optymistyczny krajobraz z mnóstwem malutkich domków usytuowanych wzdłuż kanałów i na niewielkich placykach, z których każdy miał fasadę w innym kolorze tęczy, nie pozostawiają człowieka obojętnym. W słoneczny dzień, kiedy niebo aż kłuło w oczy błękitem, wszystko to wyglądało po prostu pięknie. Optymistycznie, sielsko, rustykalnie i nie wiem jakich jeszcze użyć przymiotników. Pewnie trudno byłoby to wszystko przeżyć bez niewielkiego ochłodzenia się od środka -lody na Burano mają pyszne.   Warto odwiedzić tą malutką wysepkę (choćby i kosztem Murano), znaną z haftowanych wyrobów tekstylnych - co rusz to fruwały w powietrzu jakieś obrusy czy serwety. Niestety,  czytałam w przewodniku, że  jest duże prawdopodobieństwo natknięcia się tam na "chiński hendmejd".
To tyle.

Teraz zostawiam Was z kilkoma zdjęciami z mojego telefonu :)











Marta

1 sie 2015

Wenecja i moje wrażenia

Niektórzy mówią, że Wenecja ma kilka twarzy. 

Tą piękną, prawdziwie glamour, zwróconą w stronę turystów zjeżdżających z każdej strony świata. Kokietuje ich fasadami stylowych pałaców, puszcza oko spod przymkniętych okiennic chroniących wnętrza przed upałem i wilgocią. Pilnie strzeże swych urokliwych granic nad Grand Canal, odgradzając się od pozostałej części miasta przytulnymi kawiarenkami, drink barami i drogimi restauracjami. Bez względu na porę roku, zachęca do zabawy w bal maskowy, zachwycając tymi karnawałowymi ozdobami  tworzonymi przez tutejszych artystów.

Ta druga odkrywa swoje tajemnice tym, którzy skierują swoje kroki trochę dalej, w  jej ciemne, wilgotne zaułki. Odrapane drzwi i ściany, wąziutkie przejścia pomiędzy wysokimi murami, drobne żyłki kanałów w których woda krąży trochę mniej żwawo. Dziesiątki małych sklepików z wszechobecną chińszczyzną w postaci breloczków, magnesów na lodówkę.

Mnie zachwyciła każda jej odsłona, ochom i achom nie było końca, a odrapane drzwi i ściany idealnie wpisywały się dla mnie w niezwykły klimat tego miasta. Rejs po Grand Canal w słoneczny dzień, kiedy światło wydobywa cudownie zielony kolor wody, po prostu mnie zachwycił. Dziesiątki malutkich mosteczków rozwieszonych pomiędzy kanałami, malutkie place z kranikami do czerpania wody, stylowi gondolierzy w swoich pasiastych koszulkach.  Wszystko to tworzy tak urokliwy i niepowtarzalny obraz.  Wenecja dla mnie jest przepiękna.