Sobotnia rebelia. Niech dom tonie w kurzu a w lodówce niepodzielnie panuje światło! Wkurzałam się na siebie już od dawna, trudno było mi jednak zmienić ten sobotni algorytm. Sprzątanie, jakieś większe zakupy spożywcze, gotowanie... Na relaks, odpoczynek, wyjście z domu zostaje ledwie kilka wieczornych godzin. Zakładając, że siły witalne nie zostały wcześniej doszczętnie wyeksploatowane i pojawi się na to jakakolwiek chęć... Równie prawdopodobne ( szczególnie jesienią i zimą) jest to, że ten dzień skończy się na kanapie pod kocykiem, z serialem w tle. Wczoraj wreszcie wyłamałam się z tego sobotniego schematu i przeleżałam całe przedpołudnie na zielonej trawce, martwiąc się jedynie by nie złapać wilka. To ponoć dosyć nieprzyjemna przypadłość :) Z efektów ubocznych na dłużej pozostanie ze mną pierwsza majowa opalenizna, oraz książki kupione u przemiłych antykwariuszy, którzy przyjechali z nimi aż do parku (w ambitnych planach chcą uczynić Katowice miastem książek). Mój organizm, nieprzyzwyczajony do takiego sobotniego rozpieszczania od samego rana, zareagował nadzwyczaj spokojnie, rozkoszując się wszechogarniającą zielenią. Okazuje się, że wyjście z kieratu jest znacznie prostsze niż się człowiekowi wydaje, a wszystko to co musi i powinno zostać zrobione szybko zmienia status na może poczekać. Uczę się, że nie warto odkładać odpoczynku i relaksu na później. Warto korzystać z chwili, pięknej pogody, wspólnego czasu dla siebie. Dzisiejsze, zachmurzone niebo i chłodny wiatr utwierdzają mnie w tym przekonaniu.
Często zastanawiam się jak to się stało, że wkręciłam się w taki system? Tydzień po tygodniu trwonię ten dzień na masę domowych obowiązków, fundując sobie tym samym szósty dzień roboczy. Nie cierpię tego stanu, kiedy porządnie umęczona po raz kolejny stwierdzam, że znowu pół weekendu za mną, a ja nie zdążyłam jeszcze zrobić niczego dla siebie samej. Absolutnie nie zamierzam zapuścić mieszkania, ale w tym wspaniałym, wiosenno-letnim okresie zamierzam porządnie zrewidować moje przyzwyczajenia. A sobotnie przedpołudnia spędzać poza domem z książką, czasopismem, na rowerze.
Ktoś chętny do przyłączenia się do mojej rebelii?
Czuję, że więcej spośród nas ma na to ochotę...
Marta
Jestem z Tobą. Ja z czasem stwierdziłam, że wysprzątane mieszkanie mnie uszczęśliwia, ALE po tym sprzątaniu itd. nie mam siły na nic. Od jakiegoś czasu zmieniłam swoje priorytety i jest mi z tym lepiej. No cóż kurz nie zając (a szkoda!). Pozdrawiam:)
OdpowiedzUsuńTak, bardzo chętnie się przyłączę. Mam do zakończenia jeden upierdliwy projekt i mogę oddać się weekednowym rebeliom. Może uda mi się wrócić do dawno zapomnianych zwyczajów kiedy w piątek odbywało się tygodniowe sprzątanie. W sobotę był wtedy czas na dłuższy odpoczynek przy kawie. Nawet jeśli coś tam zostało jeszcze do ogarnięcia nie zajmowało dłużej niż dwie godzinki. Myślę, że wiosna - lato, to świetny czas na zmianę zwyczczajów. Powodzenia :)
OdpowiedzUsuńJa mam psa więc plenery zaliczam, czy jest piekna pogoda, czy nie i czy mam na to czas, czy też nie. Piesek ma swoje prawa i codziennie dwa razy dziennie spacer jest obowiązkowy, ale jestem mu bardzo wdzięczna za to. Traktuje to jako przyjemność, nie obowiązek, dodatkowo zabieram zawsze aparat fotograficzny, więc przyjemność podwójna. Jednak nie będę ukrywać, ze sprzątania tez jest więcej, bo piesek jest długowłosy.
OdpowiedzUsuńUważam, że to zupełnie zdrowe podejście odłożyć sprzątanie na później, a skorzystać z pięknej pogody. To zawsze zaprocentuje.
Mam identyczne odczucia:) I co raz częściej strajkuję w soboty:)
OdpowiedzUsuńU mnie ta sobotnia rebelia czasem trwa 7 dni :)
OdpowiedzUsuń